Sebastian Fitzek, Odłamek, G+J, Warszawa 2010, 368 s.
Marc Lucas doświadcza strasznego cierpienia: w wypadku
samochodowym, który sam spowodował, ginie jego żona, a wraz z nią nienarodzone
dziecko. Odłamek, który przy zderzeniu wwiercił mu się w tył głowy, sprawia
nieustający ból – ale znacznie bardziej bolesna jest rana na duszy. Pewnego
dnia Marc odkrywa w gazecie anons. Prywatna klinika psychiatryczna poszukuje do
udziału w nowatorskim eksperymencie osób, które przeżyły straszliwą traumę.
Budzi się w nim nadzieja, że uda się mu uwolnić od dręczącego wspomnienia. Kiedy
po pierwszych testach w klinice wraca do domu, zaczyna się prawdziwy horror.
Klucz nie pasuje do mieszkania, przy dzwonku istnieje obce nazwisko. Otwierają
się drzwi i Marc staje twarzą w twarz ze zjawą.
Nie jest to typowy thriller z morderstwem w tle, ale potrafi
nieźle zakręcić umysłem człowieka. I chociaż czytelnik spodziewa się, że gdzieś
w postępowaniu osób wokół Marka tkwi jakiś haczyk, to i tak prawda okazuje się
o wiele bardziej skomplikowana.
Tym razem Fitzek postanowił zabawić się ludzkimi
wspomnieniami i udowodnić, że człowiekowi można wmówić wszystko. Marc Lucas
doprowadzany jest w „Odłamku” niejednokrotnie do granic szaleństwa. Widzi osoby
i rzeczy, których nie powinno być, widzi osoby, których nie widzą inni.
Znajduje się na skraju psychicznego załamani, tym bardziej że do kliniki
wrócić nie może, bo na miejscu budynku zieje dziura. Jakby nigdy w żadnej
klinice nie był, jakby i on nie istniał.
Sebastian Fitzek na zdjęciach ma łagodne spojrzenie, jakże
złudne, bo pod czaszką kłębią mu się najstraszniejsze wymysły, najbardziej
chorobliwe tortury psychiczne. Bohater dochodzi do miejsca, w którym nie jest
już nawet pewien swojego istnienia i chociaż znajduje się osoba skłonna mu
pomóc, nie wydaje się ona być w pełni władz umysłowych. Wszystko przypomina
koszmarny sen, z którego Lucas nie potrafi się wybudzić.
Fabuła skonstruowana jest perwersyjnie dobrze, nie sposób
odłożyć książki, żeby zaczerpnąć oddechu, nabrać dystansu i zastanowić się, co
jest prawdą a co – ułudą przygotowaną na rzecz Marka Lucasa. Szczerze
powiedziawszy, nie przepadam za takim rodzajem strachu. Psychiczne znęcanie się
nad niewinnym staram się omijać z daleka. W przypadku Fitzka, mając w pamięci
jego „Klinikę”, postanowiłam się przełamać. Nie żałuję, ale sama, nawet w
najbardziej szlachetnych intencjach, nigdy nie chciałabym zostać poddana takiej
próbie. Chcę wierzyć, że moje obecne życie jest prawdziwe, że wspomnienia nie
zostały mi narzucone, że ktoś nie grzebał w mojej pamięci i nie bawił się nią.
To wszystko spotkało Lucasa, a Fitzek ujął to w klamry skomplikowanej
aczkolwiek sensownej treści, podszytej dziwnym niepokojem, że nikt nie może być
pewien swego „jestestwa”. Jest się czego bać.
Moja ocena: 5.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz