Francis Wheen, Karol Marks. Biografia, W.A.B., Warszawa
2005, 368 s.
Niezłomny trybun mas pracujących, a zarazem człowiek przez
całe życie stroniący od stałej pracy. Potomek znakomitego żydowskiego rodu i
jednocześnie zapamiętały ateista. Geniusz ekonomii bezradny wobec domowego
budżetu. Charyzmatyczny mówca, który potrafił godzinami, niczym kucyk, wozić
dzieci na własnym grzbiecie. Natchniony filozof, któremu zdarzyło się uciekać
przed policją po pijackiej awanturze. Karol Marks był człowiekiem sprzeczności.
Autorzy licznych poświęconych mu książek widzieli w nim przede wszystkim twórcę
najbardziej zaraźliwej ideologii XX wieku, a w powszechnej świadomości stał się
ikoną, postacią niemal mityczną. Francis Wheen nie lekceważy znaczenia
ekonomicznych i politycznych idei autora Kapitału, ale dostrzega poza nimi
człowieka z krwi i kości. Z brawurą i przewrotnym humorem, ale nie bez empatii
opisuje skomplikowaną osobowość Marksa, jego burzliwe życie, a także ujawnia
wiele nieznanych wcześniej faktów.
Od dwudziestu pięć lat Karol Marks jest passé. Chociaż miałam styczność z jego uczniami: czytałam o
Leninie, Trockim, Stalinie, Guevarze czy Castro, jakoś nie miałam okazji poznać
„ojca” marksizmu. Może to i dobrze, bo do tej pory pojawiały się tylko dwa typy
biografii Marksa: jedni uważali go za boga, drudzy – pomawiali o kontakty z
szatanem. Nic pomiędzy, nic normalnego. Nic prawdziwego. Dopiero Francis Wheen
postanowił przedstawić Marksa nie tyle jako ideologa, ile jako człowieka,
przyjaciela, ojca, mężczyznę, który przez większość życia był biedny, trapiły
go wszelakie choroby i kogo ścigała policja, gdy zdarzyło mu się zbytnio
zaszaleć w berlińskich knajpach czy londyńskich pubach.
Jednym z ulubionych (i pożytecznych) zajęć tego filozofa,
rewolucjonisty i ekonomisty, było obalanie fałszywych bogów i samozwańczych
mesjaszów ruchu komunistycznego. Nie lubię się bawić w „gdybanie”, ale znając
choleryczny charakter Marksa, podejrzewam, że nie zostawiłby suchej nitki na
przywódcach Rewolucji Październikowej. Ludziom, z którymi się nie zgadzał
przyklejał łatki „drani”, „szarlatanów i oszustów”, „hord demokratycznych
łobuzów”. Moja wyobraźnia jest zbyt uboga, by zaproponować, jak nazwałby Lenina
i Stalina. Marks lubił krytykować, lubił też marnować czas na wielostronicowe
deptanie wrogów zamiast skupiać się na pisaniu artykułów czy książek, których
niemal nieczytelne rękopisy walały się po jego stole.
Ów rewolucjonista szczycił się tym, że jego żona jest
arystokratką. Burżuazję na swój sposób szanował i dopiero nadinterpretacja jego
tekstów doprowadziła do wypaczenia tego, co miał do powiedzenia. Doprowadziło
to do sytuacji, że większość ludzi, szczególnie polityków zachodnich, szczyciła
się tym, że nigdy nie przebrnęła przez więcej niż dwie strony dzieła jego życia
– „Kapitału”. A to nie do końca są brednie. Chyba że w reinterpretacji
wspomnianej już „Czerwonej Trójcy”. Był spokrewniony z Lionem Philipsem, chyba
jedynym członkiem rodziny, który też jest pamiętany po dziś dzień, a raczej
jego firma produkująca telewizory, żelazka i ekspresy do kawy (pierwsza zagraniczna
fabryka Philipsa powstała w Polsce, do tej pory część produktów jest tutaj
składana, to tak na marginesie). Przy okazji – temat Polski nie był obcy
Marksowi, entuzjastycznie odniósł się do powstania styczniowego i szybko (jak
na niego), bo już w listopadzie 1863 roku opublikował „Odezwę Stowarzyszenia
Oświatowego Robotników Niemieckich w Londynie w sprawie Polski”.
Istotną przypadłością Marksa było to, że ilekroć wisiał nad
nim termin oddania pracy, jego organizm się buntował. Koszmarne bóle wątroby,
wrzody na całym ciele, bóle głowy uniemożliwiały mu systematyczność, czasami w
ogóle paraliżowały jego działalność pisarską. Wówczas z pomocą przychodził jego
najlepszy przyjaciel – Fryderyk Engels, twórca większości tekstów do „New York
Tibune” podpisanych nazwiskiem Marksa. W ogóle Engels był jego aniołem stróżem,
to on utrzymywał Marksa i jego rodzinę, to jego pieniądze szły na typowe
burżujskie zachcianki: lekcje fortepianu czy języków obcych. To Engels często
pracował za swego przyjaciela, dokonywał analiz, wykazywał się znajomością
wojskowości. Wreszcie – to Engels potrafił ułagodzić furię Marksa.
Patrząc na zdjęcia i portrety Karola Marksa widzimy przede
wszystkim obrośniętego mężczyznę. Miał on iście imponujące włosy i zarost.
Córki nazywały go z czułością „Murzynem”, był dla nich najlepszym ojcem, może
dlatego że nie traktował ich wyłącznie jako przyszłe debiutantki i puste lale,
ale zaszczepiał w nich od najmłodszych lat miłość do Szekspira i Dantego. Lubił
spędzać z nimi czas, kiedy nie pracował, nie chodził na spotkania polityczne,
czy nie powalały go ataki choroby. Bardzo przeżył śmierć swoich dzieci, w
szczególności ukochanego syna Edgara. Do Engelsa napisał wówczas: „Przeżywałem
już różne niepowodzenia, ale dopiero teraz wiem, czym jest prawdziwe
nieszczęście.”
Nieszczęścia – mniejsze lub większe towarzyszyły całemu jego
życiu. Ale po śmierci spotkał go dramat iście szekspirowski: zdobył sławę
poprzez niezrozumienie tego, co pisał. A przez ostatnie ćwierćwiecze jest
pomału zapominany. Biografia Wheena, chociaż zawiera w sobie dwa czy trzy błędy
merytoryczne (wygwiazdkowane i wytłumaczone przez konsultanta – Dawida
Jakubowskiego) jest w sumie bezstronnym, chwilami ironicznym, chwilami
analitycznym obrazem mężczyzny, który wierzył w komunizm i miał nadzieję, że
kiedy ten nadejdzie, jego już na świecie nie będzie.
Moja ocena: 5.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz