Kate Morton, Milczący zamek, Albatros A. Kuryłowicz,
Warszawa 2011, 560 s.
Pod koniec dwudziestego wieku matka młodej redaktorki, Edith
Burchill dostaje list, który zaginął przed pięćdziesięcioma laty. Edith
postanawia odkryć tajemniczą przeszłość matki. Dowiaduje się, że została
ewakuowana razem z innymi dziećmi w 1939 roku z Londynu i przez półtora roku
mieszkała w zamku Milderhurst w Kencie, siedzibie słynnego pisarza, Raymonda
Blythe’a, autora jej ulubionej powieści z dzieciństwa. Edith odwiedza zamek i
przekonuje się, że nadal mieszkają w nim trzy córki Raymonda. Z czasem odkrywa
coraz więcej tajemnic zamku...
Biorąc do ręki „Milczący zamek” nastawiłam się na dobry
kawał rozrywki. I niby się nie zawiodłam, bo była i tajemnica, i zamek, i
nieszczęśliwa miłość, i zbrodnia. Ale już na początku książki Kate Morton
pozwoliła sobie na niezbyt fortunny pomysł i prawdę mówiąc, wciąż wracałam
myślami do pierwszej strony i głowiłam się nad kwestią zaginionej torby
listonosza, a akcja przepływała mi przez myśli i znikała w niebycie. Kto
schował torbę Arthura Tyrella na strychu – nie wiadomo. Dlaczego nie doręczył
listów dzień później? Czy poniósł jakieś konsekwencje swojej
nieodpowiedzialności? O tym autorka milczy. Krótki wprowadzający akapit w sumie
nic nie wyjaśnia, a szkoda, bo przecież nie byłoby tych wszystkich późniejszych
wydarzeń, gdyby nie ten nieszczęsny zaginiony list.
Ale dość już o tym.
Jak to u Morton, narracja przebiega dwutorowo – w czasach
współczesnych i na początku II wojny światowej. W zamku Milderhurst przez cały
ten czas mieszkają trzy siostry: bliźniaczki Percy i Saffy oraz młodsza od nich
Juniper. Różnią się od siebie jak dzień różni się od nocy, a poranek od
zmierzchu. A jednak są na siebie skazane, na swoje towarzystwo aż do śmierci. Przypominają
trzy mojry, które wpływają na losy swych gości. I jest młoda dziewczyna,
dziecko jeszcze, które trafia do nich w ramach wojennej akcji ewakuowania
dzieci z Londynu. Właśnie pomiędzy nimi dojdzie do wydarzeń, które na zawsze
odmieniły życie Juniper.
Morton pisze z dbałością o szczegóły, jej postacie są
świetnie zarysowane pod względem psychologicznym. Fabuła jest odpowiednio
tajemnicza, to znowu kronikarska, wreszcie obyczajowa. Wszystko to splata się
idealnie. Jest i opowieść o ojcu sióstr Blythe, autorze klasycznej opowieści
dla dzieci „Prawdziwa historia Człowieka z Błota”, dowiadujemy się o
okolicznościach jej powstania i o tym, jaki wpływ miała na siostry. Są i wątki
poboczne, które ożywiają powieść jednocześnie wystawiając czytelnika na próbę
cierpliwości, a ważne o tyle, że również pośrednio związane z paniami na
Milderhurst.
A jednak czytając końcowe strony powieści (uporawszy się już
mniej więcej z kwestią torby listonosza) sama nie wiedziałam, co myśleć o
przedstawionej zbrodni. Chociaż pisarka postarała się, aby każdy detal do
siebie pasował, to jednak wyszła jej niezamierzona groteska. Śmierć bez
wątpienia bezsensowna, otulona oparami urojeń; śmierć okrutna i krwawa, a
przecież całą grozę odebrał sposób w jaki tę śmierć zadano. Zaskoczenie i
niedowierzanie, że mogło dojść do tak fatalnego zbiegu okoliczności. Że Morton
mogła rozwiązać to inaczej..
Pomiędzy zgubieniem/schowaniem torby z listami a opisem
krwawej zbrodni, Morton snuje świetną, wiarygodną i ciekawą opowieść. Niestety
powieść spinają dwa wydarzenia, które są jej najsłabszymi elementami. Ciągle we
mnie tkwi, niczym cierń, to zakończenie. I ciągle tkwi pytanie: dlaczego Morton
tak napisała?
Moja ocena: 4.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz