Zygmunt Miłoszewski, Uwikłanie, W.A.B., Warszawa 2009, 352
s.
Warszawa, czerwiec 2005 roku. W zabudowaniach klasztornych w
centrum miasta odbywa się niekonwencjonalna terapia grupowa, której uczestnicy
wcielają się w rolę bliskich. Po wyjątkowo intensywnej sesji jeden z pacjentów
zostaje zamordowany. Czy sprawcą jest któryś z uczestników terapii? A może
motywu należy szukać wśród osób, które przedstawiali? Kluczem do zagadki wydaje
się przeszłość ofiary i tym tropem podąża prowadzący śledztwo prokurator Teodor
Szacki. Są jednak sekrety, których nie odkrywa się bezkarnie - rodzinne
tajemnice strzeżone są przez siły potężniejsze niż rodzina.
W końcu przeczytałam kryminał polskiego autora, który mnie znudził
po pierwszych dziesięciu stronach, gdzie nie pojawia się mafia rosyjska, nie ma
mowy o przestępczości zorganizowanej, a zbrodnia jest początkiem trudnego, acz
ciekawego śledztwa. Mało tego, „Uwikłanie” czytałam z rosnącą przyjemnością i
zaciekawieniem.
Prokurator Teodor Szacki, niezbyt zadowolony ze swego życia
rodzinnego spełnia się w pracy, która chwilami przypomina orkę na ugorze.
Warszawa jest miastem, gdzie wciąż popełnia się przestępstwa i wykroczenia.
Facetem od czarnej roboty jest jego przyjaciel policjant Oleg Kuzniecow. Jest
to chyba pierwsza para „detektywów” w postsocjalistycznej Polsce. Jednocześnie
jest to zapis ich męskiej przyjaźni.
Szacki nie jest wypranym z uczuć automatem, aczkolwiek chce być
postrzegany jako polska kopia beznamiętnego i chłodnego Clinta Eastwooda, to ma
stanowczo zbyt ludzkie odruchy, aby być „zimnym szeryfem”: widok zwłok pomimo
lat pracy w prokuraturze nadal przyprawia go o mdłości, ludzkie nieszczęście
podciąga pod paragraf kierując się własnym rozumieniem dobra i nie jest też
obojętny na kobiece wdzięki. Akurat ten ostatni wątek mógłby sobie Miłoszewski
darować. Kryzys wieku średniego wypada mało przekonująco i niepotrzebnie
przedłuża fabułę, zamiast skupić się na samej akcji. A ta jest fantastyczna!
Morderstwo niemożliwe do popełnienia – tak można nazwać śmierć jednego z
uczestników terapii. Sprawa z pozoru prosta, zaczyna rzucać coraz dłuższy cień.
W końcu pojawiają się wątki z IPN-em w tle i szarymi eminencjami PRL-u. Dodajmy
do tego opisy charakteryzujące poszczególne dni, odniesienia do spraw ogólnie
pamiętanych, do polityków i sportu i mamy kryminał w polskich realiach co się
zowie.
Rozwiązanie zagadki jest niebanalne, acz koniec końców
wydaje się, że Miłoszewski aż przedobrzył. Wydaje się, że autor sam nie mógł
się zdecydować komu zbrodnię przypisać. W efekcie areszt warszawskiej
prokuratury stał się dość zatłoczonym miejscem. Nie narzekam jednak, bo już
dawno nie czytałam polskiego kryminału, który epatowałby taką świeżością i nie
uciekałby w odrealniony świat. Warszawa Miłoszewskiego to miasto, jakie znamy z
migawek w dziennikach, jakie znają jej mieszkańcy. Miasto – brzydkie i głośne,
małostkowe i zagubione, pełne zmęczonych ludzi i karierowiczów stawiających
wszystko na jedną kartę. Miasto prawdziwe.
Moja ocena: 5.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz